Witam
Nazywam sie Paulina i obecnie przebywam na Gold Coast w Australii gdzie spedzam wspanialy czas!
Caly moj wyjazd, poczawszy od aplikowania do szkoly, organizacji wizy, rezerwacji biletow zorganizowalo biuro ACIC w Krakowie. Poza tym, ze wszystko przebiegalo bardzo sprawnie to ponadto poziom uslugi przewyzszyl moje oczekiwania! Do tej pory mimo ze jestem tu od prawie 5 miesiecy zawsze moge liczyc na pomoc pracownikow biura, nie tylko w Polsce ale i w Sydney.
Oprocz spraw zwiazanych z nauka jezyka angielskiego, w jeden ze szkol w samym centrum Surfers Paradise, biuro ACIC od poczatku do konca poprowadzilo moje sprawy zwiazane z uznaniem kwalifikacji w zawodzie ksiegowa, prowadzacych do nostryfikacji mojego dyplomu. Uzyskalam rowniez pomoc w zakresie sprawnego tlumaczenia dokumentow i okolo tysiaca cennych wskazowek i porad.
Z mojego doswiadczenia moge w pelni zarekomendowac uslugi biura ACIC ktore na tle innych swiadczacych tego rodzaju uslug firm gwarantuje indywidualne podejscie i poswieca czas na analize potrzeb i wyszukanie najlepszej drogi do spelnienia oczekiwan /jakze czasem wygorowanych/ osob marzacych o podrozy do australii.
Dziekuje
Od jakiegoś czasu razem z mężem planowaliśmy wyjazd do Australii – chcieliśmy studiować w anglojęzycznym kraju, a Australia oferowała w miarę tanią naukę przy wysokiej jakości kształcenia. Skorzystaliśmy z usług ACIC (sprawdzone, gdy 5 lat wcześniej nasza siostra wyjechała w ten sam sposób). Większość szkół MBA wymagała 2 lat doświadczenia, aplikowaliśmy do kilku, dostaliśmy się do 2 i po rozmowie z panem Ryszardem Piotrowskim wybraliśmy University of Wollongong, która oferowała kurs MBA w Sydney.
Szkoła okazała się bardzo dobrze zorganizowana, od początku byliśmy właściwie prowadzeni za rękę, jak się poruszać po systemie intranet, jak znaleźć materiały, jak odzyskać pieniądze za wizyty lekarskie itd. System nauczania w Australii jest zupełnie inny niż w Polsce – mało się tu uczymy na zajęciach – przede wszystkim w domu (szkoła wymaga bardzo dużo wkładu własnego – wiele poszukiwań po wszelakich materiałach). Wiele nocy zerwaliśmy, by zdążyć z pracą domową. I właściwie dzięki temu, że nauka jest aktywna, a nie bierna (aktywne poszukiwania i tworzenie na tej podstawie esejów/raportów), można się dużo więcej nauczyć.
Co nas zaskoczyło? Na zajęciach większość stanowią obcokrajowcy lub Australijczycy urodzeni za granicą. Typowi „biali” Australijczycy, jakich się widzi w filmach, stanowią zdecydowaną mniejszość. I tak właściwie jest w całym Sydney (a właściwie centrum miasta). Żeby spotkać bardziej homogeniczną populację, należałoby się wybrać w dalsze terytoria, szczególnie na wieś.
I być może rzecz, która sprawia nam tu największy problem – praca. Na wizie studenckiej możemy pracować tylko 20h na tydzień (oficjalnie, bo jeśli się znajdzie pracę np. jako kelner, to możesz pracować 40h, a nawet więcej – nikt przecież nie jest w stanie tego sprawdzić). I jak się okazało – przyjechaliśmy w samym środku kryzysu ekonomicznego, gdy wiele firm w różnych branżach zmniejszały zatrudnienie nawet wśród swoich wieloletnich pracowników. I dla obcokrajowca, który może pracować tylko 20h/tydzień, konkurowanie o pracę umysłową z „tubylcami” jest bardzo trudne (tutaj najbardziej się ceni doświadczenie australijskie, edukację australijską – dlatego często nawet przy bardzo dobrych umiejętnościach zagranicznych, nie jesteś w stanie ich zaprezentować na rozmowie, bo twoja aplikacja jest odrzucana już na etapie wstępnej selekcji). Z drugiej strony pozostaje praca fizyczna – choć z tym teraz (piszemy te słowa w kwietniu 2009) też jest trudniej. O ile 2-3 lata wcześniej wystarczyło się przejść po restauracjach na Darling Harbour – bez problemu się znajdowało wakat. A teraz często nawet na pomoc kuchenną oczekują doświadczenia.
Mimo wszystko jak najbardziej polecamy Sydney – miasto, w którym każdy może się czuć swobodnie, słońca nigdy nie brakuje, w promieniu 50km można się rozkoszować plażą i górami. Można się tu dużo nauczyć, wiele doświadczyć, a pracą się nie przejmować – jak się bardzo postarasz, prędzej czy później coś się znajdzie. Poza tym – gdy jest za łatwo, to jest chyba mało ciekawie, czyż nie? 🙂
Pozdrawiamy wszystkich sympatyków Australii
Ha i Hung
Co do pobytu w Sydney, początki były trudne, ale w miarę upływu czasu życie tutaj staje się coraz łatwiejsze. Szkoła (Holmes College) jest bez porównania łatwiejsza do przejścia niż przeciętne polskie liceum. Robią ostatnio sporo zmian w harmonogramie i nikt do końca nie wie jakich przedmiotów będziemy się uczyć w kolejnych blokach. Przedmioty bywają ciekawe a atmosfera jest bardzo sympatyczna. Co do pracy, obecnie mam dwie – jako hostessa w restauracji w Darling Harbour i jako kelnerka w hotelu w Wooloomooloo. Z moich doświadczeń wynika ze trzeba się niestety uzbroić w sporo cierpliwości, nie załamywać się i nie poddawać, a im więcej doświadczeń się zdobywa tym jest łatwiej. Nie jest prawda ze prace znajduje się od razu, choć oczywiście zależy to od szczęścia. Sydney uwielbiam za to jak wiele można tu znaleźć – od wieżowców w City do pięknych plaż i parków. Mieszkam na Randwicku, a moje okna wychodzą na słynny na cala Australie tor wyścigów konnych. Stad w pół godziny można dojść na słynną plaże Coogee. Nie miałam jeszcze okazji wyjechać poza Nowa Południowa Walie ale mam nadzieje że po skończeniu szkoły ruszę na małą wyprawę.
Lotu samolotem do Australii nie wspominam dobrze. Z Warszawy do Wiednia leciałam małym samolotem I przez to nie czułam się dobrze, ale obsługa za to była bardzo sympatyczna. W Wiedniu przesiadka trwała szybko. W samolocie z Wiednia do Sydney nie było miło. Spać nie można, bo jest niewygodnie I jest mało miejsca. Podczas startu samolotu woda z sufitu kapała mi na głowę (myślę, ze to z klimatyzacji).Za mną siedziały dzieci, które cały czas kaszlały, płakały I kopały w mój fotel. Na szczęście obok mnie siedzieli Polacy, tak, że miałam z kim porozmawiać. Przez parę tygodni po przylocie do Sydney nie mogłam się dostosować do zmiany czasu, ale na szczęście było lato I rano budził mnie śpiew ptaków, które są zresztą bardzo głośne.
Z powodu dwutygodniowego spóźnienia na kurs Certificat 4 nie straciłam wiele. W szkole, której się uczę (ACL) przez pierwsze dwa tygodnie nie omawiają bardzo ważnych rzeczy.
Dopiero później zaczęła się ciężka praca. Co weekend miałam do napisania esej. Tak, że nie miałam czasu na częste wyjazdy I zwiedzanie. Następnie około szóstego tygodnia pisaliśmy research report, co zajęło cały tydzień I było dla mnie niezwykle trudne, ponieważ w Polsce nie uczą w szkole pisania tego typu prac pisemnych. Na tutejszych uniwersytetach, na wiele przedmiotach trzeba pisać research reports, czasem nawet zamiast egzaminów. Miesiąc temu zakończyłam kurs Certificat 4. Bardzo dobrze go wspominam. Mimo, ze było bardzo dużo nauki to spędziłam w klasie czas ze wspaniałymi ludźmi z Azji I Jordanii. Nadal z nimi utrzymuje kontakt. Przez ostatni miesiąc miałam wakacje. Byłam w Blue Mountains. Widziałam tam wspaniale wodospady, różne gatunki papug, jaszczurki małe I te duże jak Water Dragon. Jeżdżę na plaże I za każdym razem staram się być na innej. Wszystkie się od siebie różnią, każda ma swój urok I każdy w Sydnej ma swoja ulubioną. Niedawno byłam w akwarium. Można się tam poczuć jak pod wodą. Jest bardzo ciekawe uczucie jak wszystkie najgroźniejsze ryby pływały nad głową I pod podłogą. W wieczór moich urodzin dostałam zaproszenie do Sydney Opera na przedstawienie „Carmen”. Było cudownie, ale wystrój psuje atmosferę tego miejsca. Jest dużo szkła, betonu I plastiku .
W grudniu 2004 roku wymyśliliśmy sobie, że pojedziemy do Australii. Pomysł przyszedł nie wiadomo skąd, nikt go nie oprotestował – tak się zaczęła nasza przygoda. Wiedziałam, gdzie w Krakowie mieści się biuro ACIC zajmujące się organizowaniem wyjazdów do szkoły w Australii. Pojechaliśmy na pierwsze spotkanie. Poznaliśmy przesympatycznego właściciela biura, pana Ryszarda Piotrowskiego, który profesjonalnie zajął się przygotowywaniem wszystkich niezbędnych dokumentów. Do samego wyjazdu udzielał nam porad i cierpliwie odpowiadał na wszelkie nasze pytania. Załatwianie wizy trwało około 5ciu miesięcy.
9go sierpnia 2005 roku wsiedliśmy do samolotu. Podróż.wraz z odprawami i czekaniem na kolejne loty trwała 25 godzin. Lecieliśmy wielkim jumbo-jetem, całkowicie wypełnionym. Lot do Kuala Lumpur trwał około 11 godzin, postój godzinny, a później jeszcze 7 godzin. Po drodze oglądaliśmy filmy: „Hitch” jakieś 10 razy, „Za wszelką cenę” ze 4. Najgorsze było noszenie bagaży – nawet na krótkim postoju trzeba było wszystko wynosić z samolotu: 10kg na jednym ramieniu, 5kg na drugim – mała przyjemność. Na fotelach nie można się było ruszyć, nie mówiąc o spaniu. Jak powiedział nasz znajomy „w pewnym momencie masz po prostu ochotę wyskoczyć”.
Sydney.
Odebrała nas Danusia, przemiła Pani, która ochoczo, odbiera takich jak my z samolotu. Spełnia funkcję przewodnika podczas pierwszych dni pobytu.
Na początek zawiozła nas (swoim samochodem – i chwała! – kto by nosił te bagaże?) do centrum handlowego, następnie pod nasz przyszły dom. Właściciel oprowadził nas po trzech pokojach, z których mieliśmy sobie wybrać jeden, który nam się spodoba najbardziej. W pierwszym pokoju było okropnie – stęchlizna, ciemno, w prawdzie była łazienka oraz aneks kuchenny, ale w czymś takim mieszkać to żadna frajda. Drugi pokój już lepszy, ale też nie fenomenalny (braliśmy pod uwagę ze względu na aneks kuchenny i łazienkę). Trzeci, który był przeznaczony dla nas, składał się z dwóch części – pokoju plus aneksu kuchennego. Wszystko pięknie, tyle tylko, że do łazienki trzeba było biegać na piętro, z własnym papierkiem toaletowym plus oczywiście wszystkie tobołki do mycia i przebrania pod pachą – niezbyt ciekawie. Na nasze kręcenia nosem właściciel domu na szczęście odpowiednio zareagował i zabrał nas do swojego drugiego domu dwie przecznice dalej. I co zobaczyliśmy? Piękne mieszkanko, z wejściem z podwórka (tamten dom miał wspólną klatkę schodową), dość spory pokój, osobna kuchnia z jadalnią i oczywiście łazienka. Niewiele się zastanawiając zdecydowaliśmy się na to mieszkanie. Niestety nie mogliśmy dostać kluczy od razu, musieliśmy najpierw skontaktować się z agencją nieruchomości.
Pierwszą noc w Sydney spędziliśmy w małym pokoju na trzecim piętrze pierwszego domu. Walizki, 100 000 kilo, trzeba było wtachać na trzecie piętro, mając przy okazji świadomość, że następnego dnia będziemy je znosić na dół. L Łazienka dostępna na korytarzu dwa piętra w dół. ale nie to było najgorsze. Najbardziej doskwierało nam zimno. Nie wiemy dokładnie ile stopni było w tym pokoju, w każdym razie stawiamy na około 15. To chyba tyle samo, ile na Syberii. Poszliśmy spać tak jak staliśmy – w polarze i w swetrze. Przemarzliśmy okropnie i to aż dziwne, że nie nabawiliśmy się żadnej choroby. Australijczycy nie uznają grzejników, a domy budują z „papieru”. O uszczelnianiu okien też nikt nie słyszał. Na szczęście lato nam to wynagrodzi.
Drugi dzień zaczęliśmy od wizyty w biurze nieruchomości. Załatwiliśmy sprawy związane z mieszkaniem. Podpisaliśmy 6cio miesięczną umowę, wpłaciliśmy kaucję i dostaliśmy klucze. Następnie „chyżo i ochoczo” pobiegliśmy znosić nasze „leciusieńkie” walizki z trzeciego piętra. Na szczęście cały czas towarzyszyła nam Danusia i jej samochód J.
Po wrzuceniu walizek do naszego apartamentu, pożegnaliśmy się z Danusią i ruszyliśmy w stronę oceanu. Do plaży mamy niedaleko. jakieś 20 minut, droga przez góry i doliny, czyli idzie się raz w górę raz w dół, przez bardzo ładną okolicę. Wszędzie jest czysto, trawniki zadbane, samochody zaparkowane na ulicy, nie na chodnikach. Ludzie tutaj mieszkają w małych schludnych domkach z dużymi przeszklonymi werandami. Całą okolica jest zielona.
Plaża „Coogee” jest niewielka, ale mieści się stosunkowo niedaleko (na inne, większe plaże trzeba będzie dłużej spacerować). Przypuszczalnie w lecie człowiek leży na człowieku. Przekonamy się. za jakieś pół roku. W grudniu pójdziemy się opalać. W pobliżu plaży widzieliśmy kilka ciekawych ptasich okazów. Jeszcze nie znamy ich nazw, ale są naprawdę kolorowe i głośno krzyczą. Szukaliśmy papug, ale podobno są w okolicy Darvin na północy kraju i przylecą na wiosnę. Wiosna już za półtora miesiąca.
Jedynym minusem wędrówek była pogoda – cały czas ok. 18 stopni. Chodziliśmy poubierani na cebulkę w najcieplejsze ubrania jakie przywieźliśmy. Tubylcy ubierają się różnie. Jedni chodzą się w krótkich spodenkach i podkoszulkach, inni poubierani w zimowe ubrania. Widzieliśmy jedną panią w płaszczu zimowym i klapkach. Wieczorem temperatura spada i robi się naprawdę zimno.
Ruch na ulicy jest lewostronny. Wchodząc na ulicę głośno sobie mówię „prawo – lewo – prawo”. Za pierwszym razem poszło mi kiepsko. Powiedziałam „prawo” patrząc w lewo. Mam nadzieje, że nic mnie nie przejedzie.
Natomiast Szymon na początku chodził z zamkniętymi oczami. Głównie ze względu na zmianę czasu. Chodził i zasypiał. Na to, co się do niego mówi zawsze przytakuje. Cóż, jak ktoś ma w głowie jedynie spanie, trudno, żeby się koncentrował na czymkolwiek innym. Chodzimy więc po Sydney – ja włażąc pod samochody, Szymon prawie śpiąc.
12.08
Dzisiaj rano spotkaliśmy sąsiada. Po krótkim przedstawieniu zapytał czy płacimy 240$A za mieszkanie. Okazuje się, że początkową ceną za tydzień wynajmu było 250$A. Nam zaoferowano 220$A.
Tym bardziej jesteśmy zadowoleni.
W mieszkaniu dalej zimno, ale na szczęście świeci słońce. „Byle do wiosny”, a wtedy będziemy mieć cytryny z drzewka, które kwitnie na podwórku przed naszymi drzwiami. Dzisiaj ma być 21 stopni, ale nam i tak jest trochę zimno. To chyba kwestia adaptacji do nowego klimatu. Nasze organizmy jeszcze się nie przestawiły.
Po raz pierwszy zwiedzaliśmy centrum miasta. Mieszkamy bardzo blisko – autobusem dojeżdżamy w 20 do 30 minut. Bilety kupujemy tygodniowe za 29$A. Możemy na nich jeździć dowolną ilość razy, dzięki czemu nie musimy się ograniczać.
Autobusy jeżdżą często i całą dobę, co jest bardzo użyteczne. Nie trzeba długo na nie czekać. Zdarza się tak, że dwa te same numery jadą jeden za drugim. Jeśli kierowca z drugiego autobusu widzi, że taki sam numer stoi na przystanku, to omija tamten autobus i przystanek i jedzie dalej. Dodatkowo, jeśli chce się wsiąść lub wysiąść trzeba pomachać ręką z przystanku, lub zadzwonić dzwonkiem w autobusie. Inaczej kierowca się nie zatrzyma. Jest to przydatne szczególnie wieczorami, kiedy niewiele ludzi podróżuje. Kierowca nie traci zbędnego czasu na zatrzymywanie się. Zupełnie inaczej niż w Polsce, gdzie kierowca zobowiązany jest do zatrzymywania się na każdym przystanku. Poza tym czasem kierowcy wymieniają się w połowie trasy. Wygląda to tak, że na którymś z przystanków kierowca gasi autobus, zabiera manatki, a na jego miejsce przychodzi inny.
Miasto jest ładne i czyste. Centrum to większości wieżowce, biurowce i hotele. Na parterach mieszczą się sklepy. W śródmieściu jest dużo zadbanych parków. Ludzie przesiadują na trawie.
Przeszliśmy w stronę wybrzeża, gdzie wypiliśmy kawę z widokiem na. Opera House. Robi wrażenie! Naprawdę. W życiu się nie spodziewałam, że zobaczę ten budynek na własne oczy. Zawsze się zastanawiałam z czego zrobiony jest dach. Teraz już wiem. ale nie powiem! J
Naprzeciw Opery mieści się Harbour Bridge. Porobiliśmy kilka zdjęć…
Dzień był piękny. Nie zwiedziliśmy wszystkiego. Zostawiliśmy sobie na inne dni.
14.08
Postanowiliśmy powłóczyć się po naszej okolicy, czyli dzielnicy Randwick. Wyszyliśmy z domu, a tam za rogiem na drzewie PAPUGI. W Krakowie Szymon mówił mi, że w Australii papugi latają sobie po drzewach nad głowami. Po pierwsze to mu nie wierzyłam i myślałam sobie, żeby nie opowiadał głupot, bo wstyd, po drugie dzieliłam to przez sto. Hm. Cóż, miał rację. Teraz tak się zastanawiam – czy powinniśmy tutaj wysyłać wróble w klatce?
Przeszliśmy przez park pod wytwórnię filmową FOX Studios. Tutaj był kręcony m.in. Matrix. Na razie widzieliśmy niewiele, ale na pewno wybierzemy się na zwiedzanie hal nagraniowych.
15.09 Poniedziałek
Dzisiaj pierwszy dzień mojej szkoły, czyli Uniworld College. Wybrałam dwa kursy: angielski 10 tygodni oraz Advanced Diploma of Accounting 3 semestry.
W szkole trzeba się pokazać około godziny 9 z paszportem. O 9.30 cała grupa „nowych” została zabrana na oficjalne przywitanie ze szkołą. Na początek zostaliśmy poinformowani o prawach i obowiązkach ucznia, Sydney, komunikacji miejskiej, dzwonieniu do domu, komputerach itd. Itp. Po wstępie zostaliśmy oprowadzeni po całej szkole. Jest to o tyle miłe i użyteczne, że później każdy student wie gdzie znajduje się pokój nauczycielski, sala komputerowa albo toaleta.
Po wycieczce przyszedł czas na test z angielskiego, według którego przypisują nas do grup. Napisałam. Jutro się okaże, do jakiej grupy mnie przydzielili i jakie będę mieć zajęcia. Już dzisiaj wiem, że godziny (przynajmniej przy angielskim) są sztywne (niezależnie od poziomu i grupy angielskiego), dlatego codziennie zaczynam o 9 i kończę o 15.
Po szkole odwiedziliśmy biuro ACIC, które mieści się przy głównej ulicy w centrum. Po zapisaniu się do szkoły naszym obowiązkiem jest powiadomienie DIMIA, biuro emigracyjne, o naszym pobycie oraz jednocześnie złożyć podanie o nową wizę z pozwoleniem na prace. Biuro ACIC załatwia sprawy wizowe oraz numeru podatkowego za swoich studentów. Musieliśmy jedynie zapłacić 62$ na osobę za wizę i nie musieliśmy się martwić o żadne wypisywanie formularzy. Mieliśmy także możliwość skorzystania z Internetu i wysłania maili do domu. Internet w ACIC jest za darmo. We wszystkich kafejkach w mieście trzeba płacić od 3 do 5$ za godzinę.
Cieszymy się, iż skorzystaliśmy z pośrednictwa biura ACIC. Nie tylko w Krakowie dostaliśmy pełną informację dotyczącą każdego etapu naszego wyjazdu, ale również opiekę w Sydney.
W dodatku chcielibyśmy podziękować Pani Danusi za urocze przyjęcie Nas w Sydney. Pani Danusia towarzyszyła nam od pierwszej chwili w Australii, dopilnowała, żebyśmy byli w pełni zadowoleni, trafili do biura i do szkoły. Poświęciła Nam wiele swojego cennego czasu.
21.08 Niedziela
Pierwszy tydzień szkoły za mną. Zajęcia wyglądają codziennie tak samo. Najpierw dwie godziny angielskiego, później godzina „self- study”, czyli odrabianie lekcji, a na końcu jeszcze jedne zajęcia. W piątek zamiast dwóch ostatnich godzin mamy do wyboru drama club, sport (ping-pong i coś jeszcze udziwnionego) oraz (to co ja wybrałam) oglądanie filmów.Chodzę na najwyższy poziom angielskiego. Nie muszę się przykładać, ponieważ zajęcia są bardzo proste. Nawet w Krakowie na UJ miałam wyższy poziom.
W związku z tym, że jednak chcę skorzystać z opłaconego języka, a nie tylko chodzić na zajęcia dla luźnych konwersacji, zgłosiłam sprawę dyrektorowi ds. studentów. Szkoła jest przyjazna studentowi, bo nie tylko zaproponowali mi rozwiązanie, ale również przedłużyli mój kurs z 10 na 13 tygodni nie biorąc za to przy okazji opłat. Szkoła otworzyła klasę przygotowującą do egzaminu IELTS. Za dwa tygodnie zacznę więcej pracować nad moim angielskim, w szczególności gramatyką, z czego się cieszę. Szkoła jest świetna. Zajęcia prowadzone są przed dwóch zmieniających się nauczycieli. Na lekcje człowiek chodzi z przyjemnością – nie jest to tylko przerabianie książki, ale także luźne konwersacje, praca na komputerach, oglądanie filmów i seriali. Mamy też w planie zwiedzanie wytwórni FOXa. Oczywiście w szkole mamy dostęp do sali komputerowej, czyli darmowy Internet. Listy do domu pisać można bez ograniczeń. Ponadto w sali komputerowej stoi drukarka, z której również można korzystać i nikt nie krzyczy, że trzeba zapłacić 50 groszy za kartkę, albo coś w tym stylu.
W szkole poznałam 3 dziewczyny z Polski, w tym dwie są z Krakowa. Ewa i Asia siedzą tutaj już od 6 i 7 miesięcy. Obydwie pracują. Ewa pracuje w restauracji Fioriani’s. Powiedziała mi, że mają wolne miejsca. Teraz pracujemy razem. Jest nieźle, ponieważ po tygodniu pobytu w Sydney dostałam pracę! Jestem kelnerką. Restauracja znajduje się na Darling Harbour, czyli taki Krakowski Rynek Główny. Mam całkiem niezłe widoki na miasto.
Pracuję kilka dni w tygodniu, za niezłe pieniądze. Miłe jest to, że codziennie dostaję całkiem spore napiwki (ok.10$ – pewnie niebawem będzie tego więcej jak się sezon zacznie), czyli z pustym portfelem z pracy nie wychodzę. Po pierwszym dniu pracy przyszłam do domu i zaczęłam się uczyć noszenia trzech talerzy na raz. Nawet mi to wyszło.
Praca nie jest ciężka. Przez ostatnie dwa dni witałam gości, czyli byłam takim ludkiem, co stoi przy wejściu i rozsadza gości. Niewiele się napracuję, a napiwki dostaję. A’propos napiwków, tutaj jest taki system, że napiwki zbiera się do jednej miski, a pod koniec pracy rozdzielane są równo na całą załogę. W większości restauracji obsługa musi być ubrana cała na czarno, począwszy od butów na bluzie skończywszy. Musiałam sobie przez to kupić nowe buty. W pierwszy dzień przyszłam w moich wygodnych „pumach”, niestety ze względu na kolor od razu się do nich przyczepili.
Minusem tej pracy są godziny. Przeważnie wracam do domu późno, a następnego dnia trzeba się zerwać do szkoły. Dzisiaj (niedziela) zrobiliśmy sobie spacer po Bondi Beach. Temperatura ok. 21 stopni, lekko wiało, więc chodziliśmy raczej w swetrach. A na plaży? Mnóstwo surferów (pomimo 17 stopniowej temperatury wody), opalających się ludzi, deskorolkowców, czyli ogólny piknik. Szkoda, że mamy taki kawał drogi na Bondi, która po lekkiej renowacji zyskuje coraz większa popularność.
Szymon zaczyna szkołę od jutra. Przez ten tydzień głównie się obijał (bez szkoły i pracy). Jestem ciekawa, jakie będą jego wrażenia po pierwszych kilku dniach?
22.08.2005 Holmes College
Dojazd do centrum miasta zajął mi 35 minut. Znalazłem się w sercu City gdzie na York Str. mieści się mój Colleges O 8.25 zameldowałem się w szkole na recepcji a tam miła pani wręczając mi duża kopertę z dokumentami poinformowała mnie, że mam spotkanie w pokoju 401 na czwartym piętrze. Kiedy tam dotarłem nikogo jeszcze nie było. Szybko jednak pojawił się facet z Brazylii, dziewczyna z Włoch i powoli sala zaczęła się zapełniać. Przywitała nas Karen- odpowiedzialna za wszystkich studentów. Kiedy wyjaśniła nam najważniejsze sprawy związane z rejestracją poprosiła o napisanie testu. Jego wynik pozwoli zakwalifikować nas do różnych grup językowych. Osoba, która nie miała dużych problemów z językiem angielskim w Polsce powinna dostać się do najbardziej zaawansowanej grupy. Test naprawdę nie jest trudny. Po teście poszliśmy na wycieczkę po całej szkole.
Piętro piąte: Na tym piętrze mieści się kilka sal przeznaczonych dla dzieci studentów, które czekając jak rodzice skończą zajęcia bawią się i uczą jednocześnie języka. To cos w rodzaju przedszkola. Holmes College to nie tylko szkoła językowa, ale również instytut gdzie kształci się przyszłych informatyków, biznesmenów. Tutaj także swoja siedzibę ma uniwersytet, na którym można podjąć studia wyższe i dostać dyplom MBA.
Piętro szóste: Centrum szkoły. Recepcja pomieszczenia biurowe, i oczywiście sale dydaktyczne. Tutaj oprócz klas mieści się spore studio dźwiękowe. Można tu odsłuchać każde ćwiczenie językowe, nagrać swój głos, porównać wymowę akcent i ćwiczyć słuchanie.
Pietro siódme: Oprócz sal dydaktycznych tutaj znajduje się pokój nauczycielski.
Na piętrze ósmym są sale a na dziesiątym duża biblioteka z salą komputerową. Każdy student może dowoli korzystać z Internetu. Niestety sprzęt to nieporozumienie. Jeżeli ktoś oczekuje dobrego szybkiego komputera z sensownym transferem danych to nic z tego. Żeby surfować po Internecie trzeba się uzbroić w sporo cierpliwości. Sprzęt często się zawiesza albo odmawia posłuszeństwa. Tragedia!!! W bibliotece znajduje się za to sporo ciekawych książek i kilka dobrych filmów dvd. Można je oglądać w szkole lub wypożyczyć. To tyle wrażeń po pierwszym dniu. Jutro prawdziwe zajęcia.
23-26 08.2005
Podczas tego pierwszego tygodnia mogłem lepiej poznać klimat panujący w szkole. Zajęcia mijają szybko i naprawdę w doskonałej atmosferze. Od 9-tej do 13.30 mamy lekcję z tym samym nauczycielem. Przerwy wypadają od 11-tej do 11.30-ci i od 13.30-ci do 14-tej.
W klasie jest 10 osób różnej narodowości, chociaż przeważają skośnoocy. Zajęcia prowadzi sympatyczny Australijczyk o imieniu Sandy. Jest bardzo otwarty i widać, że zależy mu na tym żebyśmy byli zadowoleni.. W piątek cztery osoby z naszej grupy kończą kurs i wyjeżdżają. Sandy zaproponował wyjście do kawiarni mieszczącej się na Darling Harbour. To wielki nadmorski park, w którym mieszkańcy mogą znaleźć rozrywkę i odpoczynek. Pogoda dopisała wiec spacerując po Darling Walk przeszliśmy przez piękny Ogród Chiński i usiedliśmy w ogródku kawiarenki z widokiem na miasto. Kiedy siedząc w koszulce z krótkim rękawem piłem zimna Cole nie wierzyłem że cały czas trwa zima. Spacerując po zatoczce nie trudno nie zauważyć budynku Australia National Maritime Museum. Muzeum przedstawia historie związków Australii z morzem. Zrobiliśmy sobie kilka zdjęć na tle niszczyciela marynarki wojennej zacumowanego do przystani. Do szkoły wracaliśmy starym mostem, który jako pierwszy w Australii był w pełni zelektryfikowany. Po powrocie jak w każdy piątek był test dzięki któremu prowadzący decyduje czy można się przenieść na wyższy poziom czy trzeba bardziej się przyłożyć do nauki. Nauczyciele zmieniają się co 4 tygodnie.
Od 14-tej mamy godzinę dla siebie. Studenci z vizą studencką mają obowiązkowo zaliczyć 20 godzin w miesiącu na zajęcia pozalekcyjne. Można wybrać ćwiczenia gramatyczne, słuchowe, konwersację, czytanie, sport lub wycieczki szkolne w ciekawe miejsca. Wszystko skonstruowane jest tak żeby jak najwięcej się nauczyć lub nadrobić zaległości.
Jak na razie podoba mi się organizacja. W tym tygodniu udało mi się także zdobyć vizę umożliwiającą mi podjęcie pracy na pół etatu. Znowu pomocne okazało się centrum ACIC. Zapłaciłem 62 dolary a pani z biura zarejestrowała mnie w systemie komputerowym urzędu emigracyjnego. Następnego dnia wystarczyło tylko pójść po nową vizę. Wszystko przebiegło szybko i bez komplikacji. Teraz wystarczy tylko znaleźć pracę. Niestety nie mam tyle szczęścia co Hania, ale się nie poddaję. Dostałem kilka ciekawych wskazówek, ale o tym opowiem następnym razem.
W domu toczymy batalię z myszą nienazwaną. Batalię zwyciężamy. Koniem trojańskim, który działa, okazuje się kulka chleba, a nie plasterki sera, które wcześniej znikają z pułapki. Poprzednie przejścia z myszą, wliczając gonitwy i inne mniej skuteczne metody zastraszania lub próby pojmania żywcem, spędzają najpewniej sen z powiek naszych wietnamskich sąsiadów.
Lato zbliza sie wielkimi krokami goracej wiosny przeplatanej deszczem. W nocy grzejniki grzeja, a w dzien plaza i 35 stopni z nieba az ciezko oddychac. Wszyscy mowia, ze lato sie nam spodoba. Tez tak myslimy. Zwiedzamy plaze i parki Sydney. Ocean jest niesamowity. Potężne fale rozbijają się o skały, ptaki różnych rodzajów biegają za nami, słońce opala…
Coraz bardziej tloczno na ulicach. Turystow robi sie wiecej. Najtloczniej jest ponoc od grudnia do lutego. W Polsce wtedy najlepiej siedziec w domu, albo w cieplych butach.
Planujemy przeniesc sie do centrum Sydney, gdzie wszedzie blisko i codziennych podrozy metrem mozna byloby uniknac. Przenosimy się za tydzień. Wszędzie będziemy mieć blisko.
Witam serdecznie,
Skonczylam juz tygodniowy kurs GE i dostalam sie na EAP Diploma wiec ciesze sie bardzo a jeszcze bardziej, ze mam juz prace, wczoraj bylam tam po raz pierwszy (majac uprzednio krotkie szkolenie) i jestem bardzo zadowolona. Pracuje w kuchni we wloskiej restauracji tuz obok Opery, nad sama zatoka wiec ciesze sie bo ze szkoly mam tu 3 minuty marszu i przystanek autobusowy jest rowniez bardzo blisko.
Dzis dostalam Tax Number a konto w banku zalozylam juz pierwszego dnia po przyjezdzie we wskazanym polecanym przez Danusie banku. > Czekam jeszcze na pozwolenie na prace.
Marcela u ktorej mieszkam jest po prostu boska, mieszkanko jest fajowe, wygodne, dobrze sie dogadujemy z Marcela.Podoba mi sie tu bardzo.
Sydney rowniez codziennie mnie urzeka zwlaszcza swoja roslinnoscia.
Zwiedzialm juz troszeczke ogrod botaniczny, bylam tez w tym wielkim akwarium, w parku narodowym oraz zwiedzilam prawie wszystkie plaze poczawszy od polozonej najberdziej na polnoc PALM BEACH do BONDI BEACH.
Dziekuje za pomoc w zalatwieniu wyjazdu, wszytsko mi pasuje:), jestem bardzo zadowolona, pozdrawiam Was serdecznie.
Wszystkiego Najlepszego w Nowym 2006 Roku.
My spędzamy Sylwestra w klubie Art House Hotel w centrum miasta z naszą ulubioną muzyką electro i breakbeat. Planujemy wybrać się jednak na fajerwerki, co jest tu chyba główną atrakcją, na godzinę 21. Potem prosto do klubu. Chociaż z naszych okien widać będzie fajerwerki to jednak idziemy w kierunku Opery jak najbliżej się da. Dookoła Opery gromadzą się tysiące ludzi. Już o 13 godzinie było tam sporo amatorów na kocach usadowionych w cienistych miejscach. Po kilku godzinach już nie ma wolnego placu nawet na nasłonecznionym betonowym nabrzeżu. To najlepsze miejsce na przywitanie Nowego Roku. Jest dopiero 18:30 i tłum gęstnieje. Niedługo zostaną zamknięte wszystkie wejścia i kto opuści okolice tzw. „The Rocks”, ten nie ma powrotu.
Jest straszliwie gorąco i duszno 35 stopni i 70% wilgotności (tzn. efekt tak jak pod gorącym prysznicem). Na dodatek słońce zachodzi dopiero wpół do dziewiątej. My uciekamy na razie do domu.
Na ulicach najbliżej Opery jest całkowity zakaz spożywania alkoholu. Bramki i ogrodzenia z dużą ilością policji i strażników zabezpieczających całą imprezę. Sprawdzanie plecaków na każdym kroku w poszukiwaniu butelek. Na ulicach też najwięcej Azjatów (Chińczyków i Hindusów) siedzących na swoich „latających dywanach” wypełnionych przeróżnymi dziwacznymi przedmiotami i całymi rodzinami od nowonarodzonych dzieci do staruszków na wózkach.
Tu i ówdzie wystają namioty przyczepione do płyt chodnikowych. Mnóstwo jest też parasoli i ręczników narzuconych na głowy. Większość z oczekujących opala się. Wiele osób jest też w strojach plażowych. Czuć nadchodzącą wielką imprezę.
Rok temu w Krakowie spędzaliśmy tę noc, dwa lata temu na zatłoczonej imprezie pod Trójmiastem, trzy lata temu w Sopocie. Cztery lata temu poznaliśmy się na dwa dni przed nowym rokiem i na Sylwestra byliśmy razem w sopockim Sfinksie. Następny rok w Sydney będzie naszym piątym Nowym Rokiem.
Moja przygoda z Australia zaczęła się w pewne nudne wakacje spędzone w domu!!! Wtedy to powiedziałam sobie, że jest to ostatnie takie lato w moim życiu i jak na razie wytrwale realizuje ten plan:) Szukając na internecie (bardzo pożyteczna rzecz!!!) programu przez który mogłabym wyjechać do pracy do Stanów natknęłam się na stronę internetową ACIC, oferującą wyjazdy do Australii!!! Pomyślałam wtedy, czemu nie!!!??? Krotko mówiąc wyjechałam do Stanów a potem do Londynu żeby trochę popracować i zarobić na wyjazd na studia do Sydney. W Polsce skończyłam licencjat, więc w Australii chciałam zrobić magistra!!! Wybrałam się na targi organizowane przez ACIC dotyczące studiowania w Australii. Biuro spodobało mi się od razu!!! Pojawiłam się w siedzibie na ul. Fiołkowej gdzie bardzo ciepło przywitała mnie Pani Kasia, później poznałam właściciela Pana Ryszarda Piotrkowskiego, również przemiła osoba… Ale wiadomo, że nie tylko to się liczy przy takim wyjeździe!!!
Najważniejsze, że po krótkiej rozmowie z p. Kasia a potem z p. Ryszardem wiedziałam, na czym dokładnie stoję, co potrzebuje i jak wygląda cala procedura prowadząca do szczęśliwego i wymarzonego wyjazdu!!! Krok po kroku rzetelnie i profesjonalnie informowana przygotowywałam się do wyjazdu na studia na Maquarie University, kierunek jaki wybrałam to Master of International Business. Przeszliśmy razem całą drogę od wyboru Uniwersytetu przez złożenie aplikacji, zdanie egzaminu z języka angielskiego po otrzymanie wizy i kupno biletu!!!
Z końcem zimy w Polsce, połowa lutego, a końcem lata w Australii wyjechałam na podbój dalekiego kontynentu:) Na podróż nie narzekam, szczerze mówiąc myślałam, że będzie gorzej, ale jakoś zleciały mi te 26 godzinki… przy winku, filmikach i … jedzonku!!! Na lotnisku, cala szczęśliwa i zadowolona, że znów stąpam po twardym ladzie, przywitana zostałam przez niesamowicie sympatyczną Panią Danusie!!! Zabrała mnie do mieszkania, które mi znalazła na czas pobytu w Sydney, samochodem, po drodze pokazując miasto!!! Sydney jest niesamowite!!! Centrum to drapacze chmur, biurowce, ale jest tu tyle przestrzeni, że zupełnie nie czuje się tego ogromu… Natomiast, gdy wyjeżdża się trochę za miasto w kierunku plaży czy wybrzeża zaczynają się osiedla pięknych, albo po prostu zadbanych domków z niesamowitą roślinnością…, ale co w tym wszystkim najlepsze to słońce!!! Które sprawia, że wszyscy na około się uśmiechają i generalnie rzecz biorąc są mili!!!
Pani Danusia pomogła mi ze wszystkimi istotnymi sprawami, jakie trzeba załatwić na początku i zaopiekowała się mną tak, że nie ma szans żeby ktokolwiek przy takiej osobie czul się samotnie!!! Byłam już na uniwersytecie, od przyszłego tygodnia zaczynam… Mam nadzieje, że wszystko będzie OK jak do tej pory, tak czy inaczej wiem ze w razie „W” mam i p. Danusie i ACIC, które ma tu swoją siedzibę i są gotowi mi pomoc w każdej chwili. Wkrótce zaczynam również poszukiwania pracy!!! Jest tu mocno rozwinięte hotelarstwo, restauracje, knajpki i inne wiec myślę, że i w tej kwestii nie powinno być większych problemów… A w razie czego mam tu wsparcie!!!
Opalona i wypoczęta z końcem lutego zaczynam nową przygodę życia!!! Myślę, że warto korzystać z ŻYCIA, jeśli tylko jest taka okazja, a jak nie ma okazji to zawsze można takową sobie znaleźć!!!
Pozdrawiam wszystkich gorąco!!!
Patrycja Ozdoba
G’day! Obiecałem, że napiszę kilka słów na temat tego jak przebiegała podróż i pierwszych wrażeń z Sydney. A było to tak…
Za siedmioma górami, morzami i rzekami, o godzinie 3:30 pojedynczy samochód osobowy ciał ciemny pas przyprószonej śniegiem autostrady: Kraków-Katowice w kierunku Balic. Sobota rano – przede mną 24 godziny podróży. Pocieszam się tym, że do Londynu autobusem jedzie się mniej więcej tyle samo. No tylko, ze bilet jest tańszy… Żeby wylądować w Sydney o przyzwoitej godzinie, wylot z Polski musi być o mniej ludzkiej porze (last check in 4:40 rano). W budynku terminalu już rozpoczyna się dzień i to tu, to tam można zobaczyć grupki osób, które razem ze mną polecą przez Wiedeń i Kuala Lumpur na druga półkule. WIZA! MASZ WIZE? Odzywa się nagle paniczny alarm mojej Mamy. – Wiele razy była mowa o tym, żeby ja wydrukować, i w razie czego mieć przy sobie w paszporcie, ale ja oczywiście tego wydruku przy sobie nie mam. Spokojnie myślę, nie będzie mi potrzebna, najwyżej poczekam dłużej w Sydney (potem okazało się, ze ten papier do niczego nie jest potrzebny, i zaoszczędzilibyśmy sobie nerwów bez przypominania sobie o tym). Niemniej nauka pozostaje, że przed wyjściem z domu, oprócz 20+7 Kg bagażu warto wziąć ze sobą małą książeczkę z napisem „Paszport”.
Lot do Wiednia jest bardzo gładki. Jeszcze ciemno jak lądujemy, a samolot do Australii dopiero za 3 godziny. Można iść na śniadanie do restauracji, albo poczytać książkę w poczekalni (warto tylko nie zasnąć, bo pojawia się już małe zmęczenie po nieprzespanej nocy). Przed boardingiem personel naziemny sprawdza paszporty osób lecących do Australii na ważność wizy. Proces jest elektroniczny i po zakończeniu dostajemy ładną pieczątkę na karcie do samolotu, ze jesteśmy „o.k.”.
Boeing 777 austriackich linii lotniczych to dość spora i nowoczesna maszyna, w której każdy fotel wyposażony jest we własny system audio-video, interkom oraz telefon satelitarny (20 USD za minutę, ale za to, jaka frajda „halo? kochanie? dzwonię znad Afganistanu…”) Lot potrwa dość długo, tak że niejedna kawa czy herbata przed nami. Za oknem nie będzie wiele widać, wiec z praktycznego punktu widzenia lepiej usiąść przy przejściu (i siedzieć z przynajmniej jedną nogą wyprostowaną!). W ogóle odnosi się wrażenie, że siedzenia lotnicze są projektowane dla osób ze wzrostem z przedziału 155-165cm. Jak ktoś ma więcej, to na sensowne zmrużenie oka niech nie liczy.
Lecimy. … Śniadanie… Film… Kawa… Muzyka… Obiad… Przepraszam, musze iść do toalety… Kolacja… Film… Kawa… Noga mi zdrętwiała… Kawa… Kolacja… Która właściwie jest godzina…? brzzzzzzzzmmmmmmmm…
„Panie i panowie, mówi kapitan: za pół godziny będziemy lądować w Malezii. Przewidywany postój jedna godzina.” Nareszcie coś się dzieje. Na ekranach naszych telewizorków oglądamy lądowanie. W Malezji jest 5 rano i wciąż ciemno. Podejrzane jest tylko to, ze termometr pokazuje 20 stopni ciepła (jak wsiadałem, to było -2!). Niestety oprócz kilku malezyjskich funkcjonariuszy lotniskowych nic szczególnego nie widać na tamtejszym lotnisku. Z korytarzyka do korytarzyka, tu okno, tam szyba, ale nic nie widać, bo jest 5 rano i ciemno. Siedzimy w poczekalni i zaraz znów wracamy do samolotu. Nic ciekawego. Wszędzie napisy po angielsku, więc z klimatu tego miejsca nic mi w głowie nie zostało. Aha, trzeba było się już porozbierać z kurtek, bo w +20 Celsjusza to już trochę wstyd…
Znowu ten samolot. Do Sydney jeszcze 10 godzin lotu. Leciałem dopiero przez 12 godzin, a już wydaje się, że minął jakby tydzień. Tyle wrażeń. Nie chce mi się nawet spać, bo we krwi jeszcze chyba działa adrenalina, ale już wiem, że po przylocie to odchoruje. Oby lekko.
I znowu lecimy… Kawa… Śniadanie… Film… Przepraszam… Proszę… Piwo… Łazienka… Obiad… Ale niewygodne te fotele… Film… …ten już widziałem… Kawa… Godzina do lądowania!
Proszę wypełnić druki wizowe. Okay. „Czy nie przewozisz ładunków wybuchowych, ziemi, zwierząt, jedzenia lekarstw… itd itd.” NIE! Mam tylko 20 kilo bagażu i oprócz mydła i butów nic więcej mi się nie zmieściło. Przecież sama walizka wazy 4 kilo!
Godzina 16:57 samolot schodzi do lądowania. Przez chwile zastanawiam się, czy nie będzie to ostatnie w mojej karierze, bo wydaje się, że będziemy lądować w zatoce. Na szczęście pilot widzi nieco więcej i w ostatniej chwili pod nami pojawił się rozgrzany słońcem pas lotniska Sydney International.
Welcome to Sydney! Cos niesamowitego, wszyscy przylegli do okienek, żeby się przyjrzeć widokowi. Błękitne, słoneczne niebo, letni gorąc, palmy, piaszczysta plaża w oddali… Wysiadamy.
Kolejka jest dość duża. Urzędnicy, choć przyjaźni, nie spieszą się bardzo ze sprawdzaniem dokumentów. Stoimy w ogonku rozebrani już prawie do kąpielówek, bo jest gorąco i duszno. Jeszcze trzy osoby… dwie… jedna… idę!
Raz, dwa. „Cheers matey”. Dostaje paszport do ręki i idę po walizkę. Potem jeszcze ostatnia przeprawa – prześwietlenie bagażu. (Po raz który w ciągu ostatnich 24 godzin…) Wszystko ok, wiec jestem już na miejscu!
W ogóle nie czuje się napięcia. Zresztą jak można, jak wszyscy dookoła w podkoszulkach i klapkach. Jak na plaży. Ok. No problem. Sure mate. Cheers. This way. You got it! Welcome! Pierwsza kolorowa papuga na drzewie za wyjściem informuje mnie, ze jestem chyba daleko od Krakowa, ale musze powiedzieć, że narazie bardzo mi się podoba! Idę po informator z uniwersytetu…
To tyle pierwszych wrażeń samej podróży. Kolejny tydzień to też cała burza wrażeń i nowości. Jestem dopiero w trakcie uruchamiania komputera z internetem, wiec niedługo może uda mi się napisać kilka słów, co było dalej. W międzyczasie pozdrawiam, i do następnego razu!
Wyprawa do Australii
Macquarie University: zacznę od rzeczy chyba najważniejszej, czyli celu mojego przyjazdu. Wybrałem Macquarie Uni po uprzednim zanalizowaniu innych programów na innych uczelniach. Kierowałem się programem, miejscem w rankingu, cena oraz prestiżem uniwersytetu. Oczywiście uniwersytet ma wiele zalet jak i wiele wad. Zaleta jest jego renoma, wielokulturowość studentów oraz całkiem niezła lokalizacja. Również profesorowie są jak najbardziej życzliwi i otwarci na wszelkie inicjatywy ze strony studentów. Co do przedmiotów to można podzielić je na dwa kryteria niesamowicie interesujące albo niesamowicie nudne. Przy wyborze kierunku proszę uwzględniać praktyczność przedmiotów. Rekomenduję, aby przed zapisaniem się na przedmioty dobrze poznać opinie innych studentów, którzy już uczęszczali na ten przedmiot albo porozmawiać z profesorem. Sugerowanie się tylko broszurą może doprowadzić do lekkiego zawodu. Przedmioty dzielą się albo na bardzo teoretyczne ( nudy jak czytanie 1000 stron o brand management) albo data mining ( niesamowicie wciągający przedmiot oparty na własnej inicjatywie i badaniach).
Społeczeństwo: Australijczycy są bardzo pozytywnie nastawieni do wszystkich i wszystkiego. Jak wiadomo panuje tutaj multikulturowość co myślę jest też zaletą. Ogólnie panuje „No worries mate”.
Praca: Pracy jest dużo i można znaleźć bardzo przyzwoitą, jeśli się tylko chce i wykaże własną inicjatywą. Spotkałem ludzi z Polski z bardzo pesymistycznym nastawieniem, którzy od razu wmawiali mi, że dostanie pracy jest niemożliwe i że ogólnie się nie uda. No cóż można i tak podchodzić do świata. Ja znalazłem bardzo dobra prace i powrót do polskich warunków pracy w Warszawie traktowałbym jako najwyższy wymiar kary :]
Ogólnie: Na pewno podroż do Australii jest czymś niepowtarzalnym i polecam ja każdemu kto nie tylko lubi podróżować, ale chce sprawdzić siebie samego daleko od domu. Na początku nigdy nie jest łatwo, ale wszystko zależy od nastawienia. Uczelnie, znajomi, tzw locals, pogoda i ogólna atmosfera sprzyja, że człowiek ma wiatr w plecy.
Na zakończenie szczerze polecam usługi agencji ACIC. Wszystkie sprawy związane z moim wyjazdem zostały załatwione profesjonalnie i ekspresowo. Naprawdę to duża pomoc!
Bartek
Pozdrowienia z Australii!
Pozdrawiam wszystkich z Sydney. Dokładnie 2 tygodnie temu dotarlam do gorącej Australii. Podróż upłynęła błyskawicznie biorąc pod uwagę dużą odległość miedzy Polska a Australia
Pobyt tutaj będzie z pewnością jedna z największych przygód mojego życia; wiza studencka daje mi możliwość uczenia się, pracowania 20 godzin tygodniowo oraz zwiedzania tej ogromnej krainy:)
Jeśli chodzi o szkolę, a uczę się w ACL, jest to miejsce gdzie można poznać mnóstwo ludzi z różnych krajów, kultur etc. Na początku następuje krotki egzamin znajomości angielskiego kwalifikujący do odpowiednich poziomów grup jezykowych. Od następnego dnia zaczynają się zajęcia, piec razy w tygodniu; są one prowadzone w bardzo ciekawy sposób. Po zajęciach można korzystać z biblioteki lub tez z sali komputerowej gdzie jest stały dostęp do Internetu, programy komputerowe do samodzielnego doszkalania się i tam też zawsze można skorzystać z pomocy dyżurującego nauczyciela. Poza tym szkoła pomaga w zorganizowaniu czasu wolnego, tj. wycieczki za miasto, wyjścia do muzeów czy tez uczestnictwo w różnego rodzaju grach. Nie można się tu nudzić!!!
A jakie jest Sydney??? Ogromne!!! W centrum miasta mieszczą się wysokie wieżowce, siedziby firm; restauracje, kawiarnie i puby. Te ostatnie tętnią życiem szczególnie wieczorem – są otwarte do późnych godzin nocnych. Wszędzie wiele zieleni. Wzdłuż wybrzeża znajdują się piękne piaszczyste plaże. Doskonale miejsce do surfowania, żeglowania czy tez opalania. Każdy z pewnością znajdzie cos dla siebie:)
Małgorzata
Witamy
Czas w Australii mija nam szybko. Już prawie półtora roku minęło od naszego przyjazdu na południową półkulę. Słoneczne dni gorące nawet w zimie spędzamy na plaży. Nawet przy gorszej pogodzie siadamy i podziwiamy wzburzony ocean. Zima nie była aż tak zimna i deszczowa jak rok temu. Przynajmniej tak nam się wydaje. Już prawie przebrnęliśmy przez najzimniejszą jej część.
Od kilku miesięcy jesteśmy na innych zasadach w Australii. Kasia studiuje na uniwersytecie Masters in Professional Acounting i ja mogę pracować bez ograniczeń. Od razu udało mi się znaleźć bardziej normalna prace niż do tej pory. Zostałem zatrudniony w Sadzie Najwyższym Nowej Południowej Walii. Pracuję w dziale tzw. Common Law i zajmuje się obiegiem dokumentów. Moje obowiązki nie wymagają żadnego poświecenia i praca jest prawie całkowicie bezstresowa. Mam swoje przytulne biurko z widokiem na śródmieście i rządowy adres emaliowy. Sąd ten, znajduje się w samym centrum Sydney. Z domu mam 8 minut na piechotę idąc przez park i szpital. Współpracownicy tutaj są dość przyjaźnie nastawieni i nikt się niczym nie przejmuje. Pracować trzeba nie za szybko i brać często długie przerwy. Nie jest to praca, o jakiej marzyłem, ale tymczasowo jest do przyjęcia. Na weekendy pracuje jeszcze w restauracji przy Woolloomooloo Warf, gdzie znajduje się najbardziej prestiżowa część mieszkalna (swój apartament ma tam Russel Crowe) oraz najlepsze restauracje w Sydney. „Moja” restauracja serwuje tylko owoce morza i na początku nie było mi łatwo nauczyć się wszystkich tych rodzajów krabów, lobsterow, krewetek, muszli i ostryg. Zabawne, ale miejsce to jest sto razy bardziej wymagające niż sąd.
Do lata jeszcze daleko w sumie, ale pogoda dopisuje i więcej już widać zwierząt oraz owadów dookoła. Ostatnio nawet mieszkaniec miasta Brisbane (oddalone od Sydney o jakieś 1000 km) znalazł w swojej łazience dwa kilkumetrowe pytony oplatające jego muszle klozetową. Wpełzły przez okno, czy też wyszły z kanalizacji? Tego nit nie wie. Nie obeszło się bez profesjonalnego łapacza węży. W Sydney raczej nam to nie powinno grozić, ale walkę z pająkiem w łazience pamiętam. Było to dość dawno, bo właściwie na początku naszego pierwszego lata w Australii i nie byłem świadomy wszystkich zagrożeń. Podejrzewałem, że pająk musi być wielkości dłoni, żeby mógł być jadowity i śmiertelny. Wchodząc w nocy do łazienki zsunął się po swojej nici z sufitu wprost przed moja głową. Nie był duży, to nie wystraszył mnie za bardzo. Jego rozmiar nie przekraczał 5 centymetrów. Jedyne, co było niepokojące, to jego futrzasty wygląd. Zsunął się po swojej lince z mojego sufitu prosto pod moje nogi. Zaatakowalem go rolka papieru toaletowego i po kilku unikach i małych, acz szybkich i rześkich podskokach z jego strony, był już tylko mokra plama. Kilka dni potem poszliśmy do Muzeum Historii Naturalnej i zobaczyłem jego braci za pancernymi szybami z tabliczka, ze są to najgroźniejsze pająki w okolicy. Jedno ukąszenie takiego delikwenta może spowodować śmierć człowieka w kilka godzin. W sumie to nie jestem pewien na 100% czy zabity w naszej łazience pająk był w rzeczywistości okazem Sydney Funnel-web Spider, ale wyglądał całkiem tak samo. Co roku zdarza się w okolicach Sydney i Gór Błękitnych kilka ukąszeń przez ten gatunek, ale śmiertelnego przypadku nie odnotowano już dawno (od 1981 roku). Wszystko dzięki szczepionce, która jest dostępna w większych szpitalach. Ofiara takiego pająka musi zostać jak najszybciej przewieziona do centrum medycznego i zazwyczaj pozostaje w szpitalnym łóżku przez kilka – kilkanaście dni dochodząc do siebie. Ukąszenie ponoć jest bardzo bolesne. Ofiara nie powinna się ruszać za bardzo, aby jad nie rozszedł się za szybko w krwioobiegu. Najlepiej pająka złapać do słoika w celu identyfikacji przez służby medyczne i ułatwienie podania właściwej odtrutki. Trzeba działać szybko bo początkowo zawroty głowy, wymioty i problemy z oddychaniem przechodzą do stanu śpiączki. Hospitalizacja umożliwia pozbycie się wszystkich tych efektów poukaszeniowych.
W okolicach Sydney można spotkać dziesiątki rożnych pająków i większość z nich jest bardziej lub mniej jadowita. Cześć jest też skora do ataku, ale większość jednak unika człowieka i ucieka zamiast atakować. Sydney Funnel-web Spider jest jednym z agresywniejszych pająków i męskie osobniki na wiosnę wyruszają w poszukiwaniu partnerki. Mogą wtedy zawędrować pod kołdrę, albo w kapcie niczego nieświadomych spokojnie żywot wiodących mieszkańców. Teraz już właśnie zaczynają się pojawiać wszędzie przeróżne owady. Wychodzą po zimie na świat.
Pozdrowienia
Kasia i Szymon
Gorące pozdrowienia z deszczowego dzisiaj Gold Coast!!
Humor dopisuje, ogólnie jest nie źle szkoła nawet, nawet, choć jestem chyba najstarszym studentem przynajmniej w tym momencie, oczywiście osoby z europy można policzyć na palcach. Okazało się ze wylądowałem w rodzinie, która przyjechała do Australii ze Srilanki 20 lat temu, no i jeszcze oczywiście w domu mieszkają 2 japonki i jedna Koreanka /wiec wszystko na odwrót jak sobie to wyobrażałem, ale warunki dobre, mam do dyspozycji rower wiec przyjąłem sytuacje z uśmiechem i jestem zadowolony. Niestety nie mogę zrealizować jednego z marzeń, przejechania kontynentu samochodem przez pustynie, okazuje się ze nikt nie chce pożyczyć samochodu jeśli mowie ze wybieram się do Alice Springs, bo żadna firma nie da na to ubezpieczenia, samochodem można jeździć jedynie w okolicach wybrzeża.
W roku 2011 dzieki pomocy ACIC miałam wielką przyjemność przez siedem miesiecy być studentką MEGA w Sydney.
Szczerze mogę polecić tą szkołę każdemu kto chce w krótkim czasie zrobić duże postępy w języku angielskim, przygotować się do zdania egzamninów IELTS lub FCE, a także tym, którzy potrzebują naprawdę dobrze przygotować się do studiów na uniwersytecie lub w collegu (kursy EAP).
Szkoła ma siedzibę w samym centrum miasta i może pochwalić się unikatową atmosferą, którą zawdzięcza przedewszystkim nauczycielom. Są oni trochę powiernikami, trochę przyjaciółmi, ale też zawsze gotowi do indywidualnej pracy z każdym studentem i traktują swoją pracę bardziej jako pasję.
Co więcej o dobrą atmosferę szkoły dba również osobiście Academic manager, który większość studentów zna po imieniu i często znajduje czas żeby niezobowiązująco z nimi porozmawiać czy pożartować.
Ponieważ studenci tej szkoły pochodzą z kilku różnych kontynentów (nie mówiąc już o krajach) szkoła dokłada wszelkich starań by wszyscy czuli się komfortowo i integrowali się nie tylko w klasie, ale również na wycieczkach, BBQ i imprezach okolicznościowych. Osobiście zawarłam kilka naprawdę zażyłych przyjaźni ze studentami i studentkami z Japonii, Brazylii Chile czy Wietnamu, z którymi po dziś dzień koresponduję.
Zakończywszy przygodę z MEGA zrozumiałam, że na mój osobisty rozwój i na rozkwit moich zdolności językowych miało wpływ nie tylko moje zaangażowanie i ciężka praca ale przede wszystkim ogromnie przyjazna atmosfera szkoły, wsparcie innych studentów oraz nauczyciele, którzy każdego dnia pomagali mi w przezwyciężeniu moich własnych niedociągnięć językowych.
Czas tam spędzony jest naprawdę niezapomniany i pozwala niesamowicie rozszerzyć horyzonty.
Polecam MEGA mając nadzieję, że kolejni studenci bedą się tam bawić równie dobrze jak ja.
Ewa