W grudniu 2004 roku wymyśliliśmy sobie, że pojedziemy do Australii. Pomysł przyszedł nie wiadomo skąd, nikt go nie oprotestował – tak się zaczęła nasza przygoda. Wiedziałam, gdzie w Krakowie mieści się biuro ACIC zajmujące się organizowaniem wyjazdów do szkoły w Australii. Pojechaliśmy na pierwsze spotkanie. Poznaliśmy przesympatycznego właściciela biura, pana Ryszarda Piotrowskiego, który profesjonalnie zajął się przygotowywaniem wszystkich niezbędnych dokumentów. Do samego wyjazdu udzielał nam porad i cierpliwie odpowiadał na wszelkie nasze pytania. Załatwianie wizy trwało około 5ciu miesięcy.
9go sierpnia 2005 roku wsiedliśmy do samolotu. Podróż.wraz z odprawami i czekaniem na kolejne loty trwała 25 godzin. Lecieliśmy wielkim jumbo-jetem, całkowicie wypełnionym. Lot do Kuala Lumpur trwał około 11 godzin, postój godzinny, a później jeszcze 7 godzin. Po drodze oglądaliśmy filmy: „Hitch” jakieś 10 razy, „Za wszelką cenę” ze 4. Najgorsze było noszenie bagaży – nawet na krótkim postoju trzeba było wszystko wynosić z samolotu: 10kg na jednym ramieniu, 5kg na drugim – mała przyjemność. Na fotelach nie można się było ruszyć, nie mówiąc o spaniu. Jak powiedział nasz znajomy „w pewnym momencie masz po prostu ochotę wyskoczyć”.
Sydney.
Odebrała nas Danusia, przemiła Pani, która ochoczo, odbiera takich jak my z samolotu. Spełnia funkcję przewodnika podczas pierwszych dni pobytu.
Na początek zawiozła nas (swoim samochodem – i chwała! – kto by nosił te bagaże?) do centrum handlowego, następnie pod nasz przyszły dom. Właściciel oprowadził nas po trzech pokojach, z których mieliśmy sobie wybrać jeden, który nam się spodoba najbardziej. W pierwszym pokoju było okropnie – stęchlizna, ciemno, w prawdzie była łazienka oraz aneks kuchenny, ale w czymś takim mieszkać to żadna frajda. Drugi pokój już lepszy, ale też nie fenomenalny (braliśmy pod uwagę ze względu na aneks kuchenny i łazienkę). Trzeci, który był przeznaczony dla nas, składał się z dwóch części – pokoju plus aneksu kuchennego. Wszystko pięknie, tyle tylko, że do łazienki trzeba było biegać na piętro, z własnym papierkiem toaletowym plus oczywiście wszystkie tobołki do mycia i przebrania pod pachą – niezbyt ciekawie. Na nasze kręcenia nosem właściciel domu na szczęście odpowiednio zareagował i zabrał nas do swojego drugiego domu dwie przecznice dalej. I co zobaczyliśmy? Piękne mieszkanko, z wejściem z podwórka (tamten dom miał wspólną klatkę schodową), dość spory pokój, osobna kuchnia z jadalnią i oczywiście łazienka. Niewiele się zastanawiając zdecydowaliśmy się na to mieszkanie. Niestety nie mogliśmy dostać kluczy od razu, musieliśmy najpierw skontaktować się z agencją nieruchomości.
Pierwszą noc w Sydney spędziliśmy w małym pokoju na trzecim piętrze pierwszego domu. Walizki, 100 000 kilo, trzeba było wtachać na trzecie piętro, mając przy okazji świadomość, że następnego dnia będziemy je znosić na dół. L Łazienka dostępna na korytarzu dwa piętra w dół. ale nie to było najgorsze. Najbardziej doskwierało nam zimno. Nie wiemy dokładnie ile stopni było w tym pokoju, w każdym razie stawiamy na około 15. To chyba tyle samo, ile na Syberii. Poszliśmy spać tak jak staliśmy – w polarze i w swetrze. Przemarzliśmy okropnie i to aż dziwne, że nie nabawiliśmy się żadnej choroby. Australijczycy nie uznają grzejników, a domy budują z „papieru”. O uszczelnianiu okien też nikt nie słyszał. Na szczęście lato nam to wynagrodzi.
Drugi dzień zaczęliśmy od wizyty w biurze nieruchomości. Załatwiliśmy sprawy związane z mieszkaniem. Podpisaliśmy 6cio miesięczną umowę, wpłaciliśmy kaucję i dostaliśmy klucze. Następnie „chyżo i ochoczo” pobiegliśmy znosić nasze „leciusieńkie” walizki z trzeciego piętra. Na szczęście cały czas towarzyszyła nam Danusia. i jej samochód J.
Po wrzuceniu walizek do naszego apartamentu, pożegnaliśmy się z Danusią i ruszyliśmy w stronę oceanu. Do plaży mamy niedaleko. jakieś 20 minut, droga przez góry i doliny, czyli idzie się raz w górę raz w dół, przez bardzo ładną okolicę. Wszędzie jest czysto, trawniki zadbane, samochody zaparkowane na ulicy, nie na chodnikach. Ludzie tutaj mieszkają w małych schludnych domkach z dużymi przeszklonymi werandami. Całą okolica jest zielona.
Plaża „Coogee” jest niewielka, ale mieści się stosunkowo niedaleko (na inne, większe plaże trzeba będzie dłużej spacerować). Przypuszczalnie w lecie człowiek leży na człowieku. Przekonamy się. za jakieś pół roku. W grudniu pójdziemy się opalać. W pobliżu plaży widzieliśmy kilka ciekawych ptasich okazów. Jeszcze nie znamy ich nazw, ale są naprawdę kolorowe i głośno krzyczą. Szukaliśmy papug, ale podobno są w okolicy Darvin na północy kraju i przylecą na wiosnę. Wiosna już za półtora miesiąca.
Jedynym minusem wędrówek była pogoda – cały czas ok. 18 stopni. Chodziliśmy poubierani na cebulkę w najcieplejsze ubrania jakie przywieźliśmy. Tubylcy ubierają się różnie. Jedni chodzą się w krótkich spodenkach i podkoszulkach, inni poubierani w zimowe ubrania. Widzieliśmy jedną panią w płaszczu zimowym i klapkach. Wieczorem temperatura spada i robi się naprawdę zimno.
Ruch na ulicy jest lewostronny. Wchodząc na ulicę głośno sobie mówię „prawo – lewo – prawo”. Za pierwszym razem poszło mi kiepsko. Powiedziałam „prawo” patrząc w lewo. Mam nadzieje, że nic mnie nie przejedzie.
Natomiast Szymon na początku chodził z zamkniętymi oczami. Głównie ze względu na zmianę czasu. Chodził i zasypiał. Na to, co się do niego mówi zawsze przytakuje. Cóż, jak ktoś ma w głowie jedynie spanie, trudno, żeby się koncentrował na czymkolwiek innym. Chodzimy więc po Sydney – ja włażąc pod samochody, Szymon prawie śpiąc.
12.08
Dzisiaj rano spotkaliśmy sąsiada. Po krótkim przedstawieniu zapytał czy płacimy 240$A za mieszkanie. Okazuje się, że początkową ceną za tydzień wynajmu było 250$A. Nam zaoferowano 220$A. Tym bardziej jesteśmy zadowoleni.
W mieszkaniu dalej zimno, ale na szczęście świeci słońce. „Byle do wiosny”, a wtedy będziemy mieć cytryny z drzewka, które kwitnie na podwórku przed naszymi drzwiami. Dzisiaj ma być 21 stopni, ale nam i tak jest trochę zimno. To chyba kwestia adaptacji do nowego klimatu. Nasze organizmy jeszcze się nie przestawiły.
Po raz pierwszy zwiedzaliśmy centrum miasta. Mieszkamy bardzo blisko – autobusem dojeżdżamy w 20 do 30 minut. Bilety kupujemy tygodniowe za 29$A. Możemy na nich jeździć dowolną ilość razy, dzięki czemu nie musimy się ograniczać.
Autobusy jeżdżą często i całą dobę, co jest bardzo użyteczne. Nie trzeba długo na nie czekać. Zdarza się tak, że dwa te same numery jadą jeden za drugim. Jeśli kierowca z drugiego autobusu widzi, że taki sam numer stoi na przystanku, to omija tamten autobus i przystanek i jedzie dalej. Dodatkowo, jeśli chce się wsiąść lub wysiąść trzeba pomachać ręką z przystanku, lub zadzwonić dzwonkiem w autobusie. Inaczej kierowca się nie zatrzyma. Jest to przydatne szczególnie wieczorami, kiedy niewiele ludzi podróżuje. Kierowca nie traci zbędnego czasu na zatrzymywanie się. Zupełnie inaczej niż w Polsce, gdzie kierowca zobowiązany jest do zatrzymywania się na każdym przystanku. Poza tym czasem kierowcy wymieniają się w połowie trasy. Wygląda to tak, że na którymś z przystanków kierowca gasi autobus, zabiera manatki, a na jego miejsce przychodzi inny.
Miasto jest ładne i czyste. Centrum to większości wieżowce, biurowce i hotele. Na parterach mieszczą się sklepy. W śródmieściu jest dużo zadbanych parków. Ludzie przesiadują na trawie.
Przeszliśmy w stronę wybrzeża, gdzie wypiliśmy kawę z widokiem na. Opera House. Robi wrażenie! Naprawdę. W życiu się nie spodziewałam, że zobaczę ten budynek na własne oczy. Zawsze się zastanawiałam z czego zrobiony jest dach. Teraz już wiem. ale nie powiem! J
Naprzeciw Opery mieści się Harbour Bridge. Porobiliśmy kilka zdjęć…
Dzień był piękny. Nie zwiedziliśmy wszystkiego. Zostawiliśmy sobie na inne dni.
14.08
Postanowiliśmy powłóczyć się po naszej okolicy, czyli dzielnicy Randwick. Wyszyliśmy z domu, a tam za rogiem na drzewie PAPUGI. W Krakowie Szymon mówił mi, że w Australii papugi latają sobie po drzewach nad głowami. Po pierwsze to mu nie wierzyłam i myślałam sobie, żeby nie opowiadał głupot, bo wstyd, po drugie dzieliłam to przez sto. Hm. Cóż, miał rację. Teraz tak się zastanawiam – czy powinniśmy tutaj wysyłać wróble w klatce?
Przeszliśmy przez park pod wytwórnię filmową FOX Studios. Tutaj był kręcony m.in. Matrix. Na razie widzieliśmy niewiele, ale na pewno wybierzemy się na zwiedzanie hal nagraniowych.
15.09 Poniedziałek
Dzisiaj pierwszy dzień mojej szkoły, czyli Uniworld College. Wybrałam dwa kursy: angielski 10 tygodni oraz Advanced Diploma of Accounting 3 semestry.
W szkole trzeba się pokazać około godziny 9 z paszportem. O 9.30 cała grupa „nowych” została zabrana na oficjalne przywitanie ze szkołą. Na początek zostaliśmy poinformowani o prawach i obowiązkach ucznia, Sydney, komunikacji miejskiej, dzwonieniu do domu, komputerach itd. Itp. Po wstępie zostaliśmy oprowadzeni po całej szkole. Jest to o tyle miłe i użyteczne, że później każdy student wie gdzie znajduje się pokój nauczycielski, sala komputerowa albo toaleta.
Po wycieczce przyszedł czas na test z angielskiego, według którego przypisują nas do grup. Napisałam. Jutro się okaże, do jakiej grupy mnie przydzielili i jakie będę mieć zajęcia. Już dzisiaj wiem, że godziny (przynajmniej przy angielskim) są sztywne (niezależnie od poziomu i grupy angielskiego), dlatego codziennie zaczynam o 9 i kończę o 15.
Po szkole odwiedziliśmy biuro ACIC, które mieści się przy głównej ulicy w centrum. Po zapisaniu się do szkoły naszym obowiązkiem jest powiadomienie DIMIA, biuro emigracyjne, o naszym pobycie oraz jednocześnie złożyć podanie o nową wizę z pozwoleniem na prace. Biuro ACIC załatwia sprawy wizowe oraz numeru podatkowego za swoich studentów. Musieliśmy jedynie zapłacić 62$ na osobę za wizę i nie musieliśmy się martwić o żadne wypisywanie formularzy. Mieliśmy także możliwość skorzystania z Internetu i wysłania maili do domu. Internet w ACIC jest za darmo. We wszystkich kafejkach w mieście trzeba płacić od 3 do 5$ za godzinę.
Cieszymy się, iż skorzystaliśmy z pośrednictwa biura ACIC. Nie tylko w Krakowie dostaliśmy pełną informację dotyczącą każdego etapu naszego wyjazdu, ale również opiekę w Sydney.
W dodatku chcielibyśmy podziękować Pani Danusi za urocze przyjęcie Nas w Sydney. Pani Danusia towarzyszyła nam od pierwszej chwili w Australii, dopilnowała, żebyśmy byli w pełni zadowoleni, trafili do biura i do szkoły. Poświęciła Nam wiele swojego cennego czasu.
21.08 Niedziela
Pierwszy tydzień szkoły za mną. Zajęcia wyglądają codziennie tak samo. Najpierw dwie godziny angielskiego, później godzina „self- study”, czyli odrabianie lekcji, a na końcu jeszcze jedne zajęcia. W piątek zamiast dwóch ostatnich godzin mamy do wyboru drama club, sport (ping-pong i coś jeszcze udziwnionego) oraz (to co ja wybrałam) oglądanie filmów.
Chodzę na najwyższy poziom angielskiego. Nie muszę się przykładać, ponieważ zajęcia są bardzo proste. Nawet w Krakowie na UJ miałam wyższy poziom.
W związku z tym, że jednak chcę skorzystać z opłaconego języka, a nie tylko chodzić na zajęcia dla luźnych konwersacji, zgłosiłam sprawę dyrektorowi ds. studentów. Szkoła jest przyjazna studentowi, bo nie tylko zaproponowali mi rozwiązanie, ale również przedłużyli mój kurs z 10 na 13 tygodni nie biorąc za to przy okazji opłat. Szkoła otworzyła klasę przygotowującą do egzaminu IELTS. Za dwa tygodnie zacznę więcej pracować nad moim angielskim, w szczególności gramatyką, z czego się cieszę.
Szkoła jest świetna. Zajęcia prowadzone są przed dwóch zmieniających się nauczycieli. Na lekcje człowiek chodzi z przyjemnością – nie jest to tylko przerabianie książki, ale także luźne konwersacje, praca na komputerach, oglądanie filmów i seriali. Mamy też w planie zwiedzanie wytwórni FOXa.
Oczywiście w szkole mamy dostęp do sali komputerowej, czyli darmowy Internet. Listy do domu pisać można bez ograniczeń. Ponadto w sali komputerowej stoi drukarka, z której również można korzystać i nikt nie krzyczy, że trzeba zapłacić 50 groszy za kartkę, albo coś w tym stylu.
W szkole poznałam 3 dziewczyny z Polski, w tym dwie są z Krakowa. Ewa i Asia siedzą tutaj już od 6 i 7 miesięcy. Obydwie pracują.
Ewa pracuje w restauracji Fioriani’s. Powiedziała mi, że mają wolne miejsca. Teraz pracujemy razem. Jest nieźle, ponieważ po tygodniu pobytu w Sydney dostałam pracę! Jestem kelnerką. Restauracja znajduje się na Darling Harbour, czyli taki Krakowski Rynek Główny. Mam całkiem niezłe widoki na miasto.
Pracuję kilka dni w tygodniu, za niezłe pieniądze. Miłe jest to, że codziennie dostaję całkiem spore napiwki (ok.10$ – pewnie niebawem będzie tego więcej jak się sezon zacznie), czyli z pustym portfelem z pracy nie wychodzę. Po pierwszym dniu pracy przyszłam do domu i zaczęłam się uczyć noszenia trzech talerzy na raz. Nawet mi to wyszło.
Praca nie jest ciężka. Przez ostatnie dwa dni witałam gości, czyli byłam takim ludkiem, co stoi przy wejściu i rozsadza gości. Niewiele się napracuję, a napiwki dostaję. A’propos napiwków, tutaj jest taki system, że napiwki zbiera się do jednej miski, a pod koniec pracy rozdzielane są równo na całą załogę.
W większości restauracji obsługa musi być ubrana cała na czarno, począwszy od butów na bluzie skończywszy. Musiałam sobie przez to kupić nowe buty. W pierwszy dzień przyszłam w moich wygodnych „pumach”, niestety ze względu na kolor od razu się do nich przyczepili.
Minusem tej pracy są godziny. Przeważnie wracam do domu późno, a następnego dnia trzeba się zerwać do szkoły.
Dzisiaj (niedziela) zrobiliśmy sobie spacer po Bondi Beach. Temperatura ok. 21 stopni, lekko wiało, więc chodziliśmy raczej w swetrach. A na plaży? Mnóstwo surferów (pomimo 17 stopniowej temperatury wody), opalających się ludzi, deskorolkowców, czyli ogólny piknik. Szkoda, że mamy taki kawał drogi na Bondi, która po lekkiej renowacji zyskuje coraz większa popularność.
Szymon zaczyna szkołę od jutra. Przez ten tydzień głównie się obijał (bez szkoły i pracy). Jestem ciekawa, jakie będą jego wrażenia po pierwszych kilku dniach?
22.08.2005 Holmes College
Dojazd do centrum miasta zajął mi 35 minut. Znalazłem się w sercu City gdzie na York Str. mieści się mój Colleges O 8.25 zameldowałem się w szkole na recepcji a tam miła pani wręczając mi duża kopertę z dokumentami poinformowała mnie, że mam spotkanie w pokoju 401 na czwartym piętrze. Kiedy tam dotarłem nikogo jeszcze nie było. Szybko jednak pojawił się facet z Brazylii, dziewczyna z Włoch i powoli sala zaczęła się zapełniać. Przywitała nas Karen- odpowiedzialna za wszystkich studentów. Kiedy wyjaśniła nam najważniejsze sprawy związane z rejestracją poprosiła o napisanie testu. Jego wynik pozwoli zakwalifikować nas do różnych grup językowych. Osoba, która nie miała dużych problemów z językiem angielskim w Polsce powinna dostać się do najbardziej zaawansowanej grupy. Test naprawdę nie jest trudny. Po teście poszliśmy na wycieczkę po całej szkole.
Piętro piąte: Na tym piętrze mieści się kilka sal przeznaczonych dla dzieci studentów, które czekając jak rodzice skończą zajęcia bawią się i uczą jednocześnie języka. To cos w rodzaju przedszkola. Holmes College to nie tylko szkoła językowa, ale również instytut gdzie kształci się przyszłych informatyków, biznesmenów. Tutaj także swoja siedzibę ma uniwersytet, na którym można podjąć studia wyższe i dostać dyplom MBA.
Piętro szóste: Centrum szkoły. Recepcja pomieszczenia biurowe, i oczywiście sale dydaktyczne. Tutaj oprócz klas mieści się spore studio dźwiękowe. Można tu odsłuchać każde ćwiczenie językowe, nagrać swój głos, porównać wymowę akcent i ćwiczyć słuchanie.
Pietro siódme: Oprócz sal dydaktycznych tutaj znajduje się pokój nauczycielski.
Na piętrze ósmym są sale a na dziesiątym duża biblioteka z salą komputerową. Każdy student może dowoli korzystać z Internetu. Niestety sprzęt to nieporozumienie. Jeżeli ktoś oczekuje dobrego szybkiego komputera z sensownym transferem danych to nic z tego. Żeby surfować po Internecie trzeba się uzbroić w sporo cierpliwości. Sprzęt często się zawiesza albo odmawia posłuszeństwa. Tragedia!!! W bibliotece znajduje się za to sporo ciekawych książek i kilka dobrych filmów dvd. Można je oglądać w szkole lub wypożyczyć. To tyle wrażeń po pierwszym dniu. Jutro prawdziwe zajęcia.
23-26 08.2005
Podczas tego pierwszego tygodnia mogłem lepiej poznać klimat panujący w szkole. Zajęcia
mijają szybko i naprawdę w doskonałej atmosferze. Od 9-tej do 13.30 mamy lekcję z tym samym nauczycielem. Przerwy wypadają od 11-tej do 11.30-ci i od 13.30-ci do 14-tej.
W klasie jest 10 osób różnej narodowości, chociaż przeważają skośnoocy. Zajęcia prowadzi sympatyczny Australijczyk o imieniu Sandy. Jest bardzo otwarty i widać, że zależy mu na tym żebyśmy byli zadowoleni.. W piątek cztery osoby z naszej grupy kończą kurs i wyjeżdżają. Sandy zaproponował wyjście do kawiarni mieszczącej się na Darling Harbour. To wielki nadmorski park, w którym mieszkańcy mogą znaleźć rozrywkę i odpoczynek. Pogoda dopisała wiec spacerując po Darling Walk przeszliśmy przez piękny Ogród Chiński
i usiedliśmy w ogródku kawiarenki z widokiem na miasto. Kiedy siedząc w koszulce z krótkim rękawem piłem zimna Cole nie wierzyłem że cały czas trwa zima. Spacerując po zatoczce nie trudno nie zauważyć budynku Australia National Maritime Museum. Muzeum przedstawia historie związków Australii z morzem. Zrobiliśmy sobie kilka zdjęć na tle niszczyciela marynarki wojennej zacumowanego do przystani. Do szkoły wracaliśmy starym mostem, który jako pierwszy w Australii był w pełni zelektryfikowany. Po powrocie jak
w każdy piątek był test dzięki któremu prowadzący decyduje czy można się przenieść na wyższy poziom czy trzeba bardziej się przyłożyć do nauki. Nauczyciele zmieniają się co 4 tygodnie.
Od 14-tej mamy godzinę dla siebie. Studenci z vizą studencką mają obowiązkowo zaliczyć 20 godzin w miesiącu na zajęcia pozalekcyjne. Można wybrać ćwiczenia gramatyczne, słuchowe, konwersację, czytanie, sport lub wycieczki szkolne w ciekawe miejsca. Wszystko skonstruowane jest tak żeby jak najwięcej się nauczyć lub nadrobić zaległości.
Jak na razie podoba mi się organizacja. W tym tygodniu udało mi się także zdobyć vizę umożliwiającą mi podjęcie pracy na pół etatu. Znowu pomocne okazało się centrum ACIC. Zapłaciłem 62 dolary a pani z biura zarejestrowała mnie w systemie komputerowym urzędu emigracyjnego. Następnego dnia wystarczyło tylko pójść po nową vizę. Wszystko przebiegło szybko i bez komplikacji. Teraz wystarczy tylko znaleźć pracę. Niestety nie mam tyle szczęścia co Hania, ale się nie poddaję. Dostałem kilka ciekawych wskazówek, ale o tym opowiem następnym razem.