G’day! Obiecałem, że napiszę kilka słów na temat tego jak przebiegała podróż i pierwszych wrażeń z Sydney. A było to tak…
Za siedmioma górami, morzami i rzekami, o godzinie 3:30 pojedynczy samochód osobowy ciał ciemny pas przyprószonej śniegiem autostrady: Kraków-Katowice w kierunku Balic. Sobota rano – przede mną 24 godziny podróży. Pocieszam się tym, że do Londynu autobusem jedzie się mniej więcej tyle samo. No tylko, ze bilet jest tańszy… Żeby wylądować w Sydney o przyzwoitej godzinie, wylot z Polski musi być o mniej ludzkiej porze (last check in 4:40 rano). W budynku terminalu już rozpoczyna się dzień i to tu, to tam można zobaczyć grupki osób, które razem ze mną polecą przez Wiedeń i Kuala Lumpur na druga półkule. WIZA! MASZ WIZE? Odzywa się nagle paniczny alarm mojej Mamy. – Wiele razy była mowa o tym, żeby ja wydrukować, i w razie czego mieć przy sobie w paszporcie, ale ja oczywiście tego wydruku przy sobie nie mam. Spokojnie myślę, nie będzie mi potrzebna, najwyżej poczekam dłużej w Sydney (potem okazało się, ze ten papier do niczego nie jest potrzebny, i zaoszczędzilibyśmy sobie nerwów bez przypominania sobie o tym). Niemniej nauka pozostaje, że przed wyjściem z domu, oprócz 20+7 Kg bagażu warto wziąć ze sobą małą książeczkę z napisem „Paszport”.
Lot do Wiednia jest bardzo gładki. Jeszcze ciemno jak lądujemy, a samolot do Australii dopiero za 3 godziny. Można iść na śniadanie do restauracji, albo poczytać książkę w poczekalni (warto tylko nie zasnąć, bo pojawia się już małe zmęczenie po nieprzespanej nocy). Przed boardingiem personel naziemny sprawdza paszporty osób lecących do Australii na ważność wizy. Proces jest elektroniczny i po zakończeniu dostajemy ładną pieczątkę na karcie do samolotu, ze jesteśmy „o.k.”.
Boeing 777 austriackich linii lotniczych to dość spora i nowoczesna maszyna, w której każdy fotel wyposażony jest we własny system audio-video, interkom oraz telefon satelitarny (20 USD za minutę, ale za to, jaka frajda „halo? kochanie? dzwonię znad Afganistanu…”) Lot potrwa dość długo, tak że niejedna kawa czy herbata przed nami. Za oknem nie będzie wiele widać, wiec z praktycznego punktu widzenia lepiej usiąść przy przejściu (i siedzieć z przynajmniej jedną nogą wyprostowaną!). W ogóle odnosi się wrażenie, że siedzenia lotnicze są projektowane dla osób ze wzrostem z przedziału 155-165cm. Jak ktoś ma więcej, to na sensowne zmrużenie oka niech nie liczy.
Lecimy. … Śniadanie… Film… Kawa… Muzyka… Obiad… Przepraszam, musze iść do toalety… Kolacja… Film… Kawa… Noga mi zdrętwiała… Kawa… Kolacja… Która właściwie jest godzina…? brzzzzzzzzmmmmmmmm…
„Panie i panowie, mówi kapitan: za pół godziny będziemy lądować w Malezii. Przewidywany postój jedna godzina.” Nareszcie coś się dzieje. Na ekranach naszych telewizorków oglądamy lądowanie. W Malezji jest 5 rano i wciąż ciemno. Podejrzane jest tylko to, ze termometr pokazuje 20 stopni ciepła (jak wsiadałem, to było -2!). Niestety oprócz kilku malezyjskich funkcjonariuszy lotniskowych nic szczególnego nie widać na tamtejszym lotnisku. Z korytarzyka do korytarzyka, tu okno, tam szyba, ale nic nie widać, bo jest 5 rano i ciemno. Siedzimy w poczekalni i zaraz znów wracamy do samolotu. Nic ciekawego. Wszędzie napisy po angielsku, więc z klimatu tego miejsca nic mi w głowie nie zostało. Aha, trzeba było się już porozbierać z kurtek, bo w +20 Celsjusza to już trochę wstyd…
Znowu ten samolot. Do Sydney jeszcze 10 godzin lotu. Leciałem dopiero przez 12 godzin, a już wydaje się, że minął jakby tydzień. Tyle wrażeń. Nie chce mi się nawet spać, bo we krwi jeszcze chyba działa adrenalina, ale już wiem, że po przylocie to odchoruje. Oby lekko.
I znowu lecimy… Kawa… Śniadanie… Film… Przepraszam… Proszę… Piwo… Łazienka… Obiad… Ale niewygodne te fotele… Film… …ten już widziałem… Kawa… Godzina do lądowania!
Proszę wypełnić druki wizowe. Okay. „Czy nie przewozisz ładunków wybuchowych, ziemi, zwierząt, jedzenia lekarstw… itd itd.” NIE! Mam tylko 20 kilo bagażu i oprócz mydła i butów nic więcej mi się nie zmieściło. Przecież sama walizka wazy 4 kilo!
Godzina 16:57 samolot schodzi do lądowania. Przez chwile zastanawiam się, czy nie będzie to ostatnie w mojej karierze, bo wydaje się, że będziemy lądować w zatoce. Na szczęście pilot widzi nieco więcej i w ostatniej chwili pod nami pojawił się rozgrzany słońcem pas lotniska Sydney International.
Welcome to Sydney! Cos niesamowitego, wszyscy przylegli do okienek, żeby się przyjrzeć widokowi. Błękitne, słoneczne niebo, letni gorąc, palmy, piaszczysta plaża w oddali… Wysiadamy.
Kolejka jest dość duża. Urzędnicy, choć przyjaźni, nie spieszą się bardzo ze sprawdzaniem dokumentów. Stoimy w ogonku rozebrani już prawie do kąpielówek, bo jest gorąco i duszno. Jeszcze trzy osoby… dwie… jedna… idę!
Raz, dwa. „Cheers matey”. Dostaje paszport do ręki i idę po walizkę. Potem jeszcze ostatnia przeprawa – prześwietlenie bagażu. (Po raz który w ciągu ostatnich 24 godzin…) Wszystko ok, wiec jestem już na miejscu!
W ogóle nie czuje się napięcia. Zresztą jak można, jak wszyscy dookoła w podkoszulkach i klapkach. Jak na plaży. Ok. No problem. Sure mate. Cheers. This way. You got it! Welcome! Pierwsza kolorowa papuga na drzewie za wyjściem informuje mnie, ze jestem chyba daleko od Krakowa, ale musze powiedzieć, że narazie bardzo mi się podoba! Idę po informator z uniwersytetu…
To tyle pierwszych wrażeń samej podróży. Kolejny tydzień to też cała burza wrażeń i nowości. Jestem dopiero w trakcie uruchamiania komputera z internetem, wiec niedługo może uda mi się napisać kilka słów, co było dalej. W międzyczasie pozdrawiam, i do następnego razu!